Lubi uwodzić fantazją, łączyć różne style, budzić sprzeczne emocje. Najbardziej ceni jednak surrealizm. Przez jednych bywa nazywany artystą nietuzinkowym, sprawnie posługującym się pędzlem, z niesłabnącym zapałem wykonującym obrazy, grafiki i rzeźby. Drudzy pogardliwie prychając mówią: plagiator. To nie do końca prawda.
Glenn Brown, bo o nim mowa, zmienia kolor, bawi się rozmiarami dzieła. Właśnie dlatego bywa nazywany jednym z najpopularniejszych żyjących surrealistów. Jego prace przyrównuje się czasem do dzieł Henry’ego Moore’a i Davida Hockneya, jednak sam Brown nie przepada za tymi porównaniami.
Urodził się w 1966 roku w Hexham, niedaleko Northumberland. Rzędy podobnych do siebie domów, ostre krawędzie wież opactwa i rząd krętych uliczek, w pobliżu których odbywa się co tydzień targ. Taki widok Brown ma na co dzień. Nie przepada za miastem, marzy o wielkim świecie. Zanim podbije Francję, Holandię, Włochy, Austrię i Kanadę, postanawia nauczyć się technik malarskich i rysunkowych.
Ma 19 lat, gdy rozpoczyna przygodę ze sztuką na Uniwersytecie Sztuki w Norwich. Przez trzy kolejne lata, począwszy od 1985 roku, biega na zajęcia do Bath School of Art and Design i Goldsmith’s College, jednej z najlepszych angielskich uczelni. W wolnym czasie chętnie sięga po reprodukcje arcydzieł, godzinami zapoznaje się z detalami akwafort Rembrandta, podziwia nieco nerwowe dukty pędzla van Gogha i nieco pompatyczne kompozycje Guido Reniego.
W 1999 roku Brown zaczyna tworzyć pierwsze prace dzięki wsparciu Charlesa Saatchi. Mentor młodego brytyjskiego malarza wie, że najlepiej tworzyć kompozycje z dobrze znanych i podziwianych na świecie dzieł. Niemal od razu kilka płócien Glenna trafia na wystawę „Sensation” pokazywaną w Royal Academy w Londynie.
Browna fascynują nowoczesne rozwiązania, programy komputerowe, dzięki którym wydłuża, skraca i dopasowuje do własnych potrzeb, zmienia barwy wysoko cenionych obrazów. Kocha je przerabiać, miesza ze sobą tytuły filmów, albumów płyt. Staje się artystą totalnym.
Wściekłym krytykom, nie zostawiającym na nim suchej nitki wyjawia: „To tyle – tytuły często próbują być żenująco bezpośrednie i wulgarne w swojej bezpośredniości. Nie sądzę, aby obraz był mniej bezpośredni, ale nie chcę, aby obrazy były ilustracyjne”.
Pytany o to dlaczego sięga po uznane dzieła, Brown odpowiada: „Jestem raczej jak dr Frankenstein, konstruując obrazy z pozostałości lub martwych części pracy innego artysty. Mam nadzieję, że uda mi się stworzyć poczucie obcości poprzez zebranie przykładów tego, jak najlepsi artyści historyczni i współcześni przedstawili swój osobisty sens świata. Widzę ich światy z wielu lub schizofrenicznych perspektyw, wszystkimi ich oczami. Ich źródła inspiracji sugerują rzeczy, których normalnie bym nie widział – na przykład skały unoszące się w odległych galaktykach, misę kwiatów w XVIII – wiecznym pokoju lub dziecko w przebraniu. To te fikcje, które traktuję jako temat. Sceny mogły być stosunkowo normalne dla Rembrandta czy Fragonarda, ale ze względu na upływ czasu i różnicę w kulturze są dla mnie fantastyczne”.
W jaki sposób pracuje? Zanim nałoży na płótno pierwszą warstwę farb, dokładnie rozplanowuje przestrzeń dzieła. Sięga po najlepszej jakości reprodukcje, dba o gładką powierzchnię każdej kompozycji. Micheal Stubbs, artysta i przyjaciel Browna: „Komputerowa metoda przygotowania Browna przed malowaniem nie jest jedynym powodem jego związku z cyfrą (…)”. Brown najwięcej czasu spędza w pracowni, najwięcej czasu poświęca na dopracowanie niewidocznych na pierwszy rzut oka detali. Chcąc namalować wyjątkowo długie loki znane, m.in. kompozycji Frangonarda, używa wyjątkowo cienkich pędzli. W atelier ma spory zapas tuszu indyjskiego, z którego korzysta tworząc ilustracje, farb akrylowych, olejnych.
Rok po rozpoczęciu artystycznej kariery malarza, w 2000 roku, wybucha skandal. Brown, nominowany do nagrody Turnera, słyszy, że popełnił plagiat. Glenn nieudolnie tłumaczy, że jedynie odwoływał się do pracy Anthony’ego Robertsa, jednak nikt go nie słucha. Opinie „Times’a” wkrótce obiegają całą Anglię, a Brown na chwilę spuszcza z tonu. Przed nim z niepochlebnymi opiniami musieli sobie radzić Warhol, Lichtenstein, Koons, Richard Prince, dziś ikony współczesnej sztuki. Nagrody ostatecznie nie dostaje.
Wyłaniające się z mroku, pełne amorficznych postaci przypominających „guzowate grudki”, do złudzenia wyglądają jak elementy płócien Dalego, Ernsta, Miró, Chiraca. Ze skrytego w cieniu tułowia wyrastają kwiaty, czerwone nosy, niebieska głowa klowna. Kompozycje jednoznacznie kojarzą się z surrealizmem. Brown kocha zestawiać ze sobą postacie, pełnymi garściami czerpie z kultury. Bardziej od historycznego statusu obrazów, interesuje go ciekawe połączenie barw, faktur.
Opinię malarza potwierdza jeden z krytyków, Micheal Bracewell, który twierdzi, że Glenn jest: „mniej zainteresowany historycznym statusem tych dzieł, które przywłaszcza sobie, niż ich zdolnością do służenia jego celom – mianowicie epickiej eksploracji farby i malarstwa”.
Kolejne wystawy, na których gwiazda Browna wciąż jaśnieje, np. w Centre Pompidou, Centrum Sztuki Współczesnej w Ohio czy w węgierskim Muzeum Sztuk Pięknych, sprawiają, że staje się jednym z najbardziej rozchwytywanych artystów na świecie.
Tylko w 2013 roku na jednym dziele inspirowanym kompozycją Dalego, wystawionym w domu aukcyjnym Phillips, Brown, zarabia blisko 4 miliony dolarów. Tym samym zajmuje 8. zaszczytne miejsce wśród najlepiej zarabiających żyjących współczesnych surrealistów. I chociaż Glenn Brown osiągnął już wiele, nie zamierza spocząć na laurach. Bo jak żaden inny artysta wie, że tylko bawiąc się sztuką, może stworzyć prawdziwie surrealistyczne dzieło. A na takich pracach zależy mu najbardziej.